“Sławna katastrofa” – “polskie Roswell” miała miejsce 21 stycznia 1959 roku. Dziś już pamiętają o niej tylko nieliczni świadkowie. Tamtej nocy panował sztorm – wiatr wiał z siłą 8 stopni w skali Beauforta. Wczesnym rankiem na niebie coś rozbłysło. Świetlisty przedmiot wpadł do wody…
Dopiero 28 stycznia w “Wieczorze Wybrzeża” pojawił się na ten temat artykuł, pomimo iż państwo Włodzimierz i Jadwiga Płonczkier z Gdyni już 23 stycznia zadzwonili do redakcji i zrelacjonowali że o godzinie 6:05 rano zauważyli obiekt nadlatujący nad miasto z północnego zachodu. Według ich relacji był bardzo duży, koloru pomarańczowego i zawisł nad Gdynią na kilkanaście sekund.
Następnie pojawił się artykuł o tytule: “Portowcy opowiadają o tajemniczym przedmiocie”.
W treści: “Pierwszym, który oficjalnie zgłosił w Kancelarii Miejskiej MO swoje spostrzeżenia był pracownik portu, Jan Blok. – Ja i pięciu moich kolegów pracowaliśmy w tym czasie w ładowni (…) Ten dźwięk przypominał raczej zgrzyt, powstały na skutek tarcia metali. – Dźwigowy Władysław Kuczyński dodał, że “coś” było długości około metra, raczej półkoliste niż okrągłe, najpierw różowe, później coraz bardziej czerwieniejące. Woda wytrysła na wysokość 1,5 metra.”
W dzisiejszych czasach dość trudno odnaleźć świadków tamtych wydarzeń. Większość z nich już nie żyje, reszta zmieniła miejsce zamieszkania. Udało się nawiązać kontakt z pracownikiem portu z tamtego okresu panem Stanisławem Kołodziejskim. Pan Stanisław dość dobrze zapamiętał wydarzenia tamtej nocy. Był wtedy na najwyższym dźwigu w porcie – obok Basenu polskiego, skąd miał bardzo dobry widok na wszystko co się wtedy wydarzyło.
“Miałem wtedy 30 lat – relacjonuje – Nagle zrobiło się widno, coś płonącego wpadło do basenu. Pobiegłem na statek “Jarosław Dąbrowski”, zwróciłem się do lukowego z pytaniem, czy coś widział. Potwierdził. To było wielkości dwustulitrowej beczki”
Wychodzi więc jednak na to, że z basenu portowego rzeczywiście coś udało się wydobyć. Alojzy Data -inżynier, wspomina dokładnie ówczesne znalezisko:
“Był to walcowaty pojemnik jakby z folii szklanej wypełniony rdzawą cieczą o wiele cięższą od wody. Nasze laboratorium bardzo bało się sprawdzić ten pojemnik. Wie pani, po wojnie dno morza usiane było różnymi świństwami. Podejrzewano, że to może być iperyt albo fosgen. Problem został rozwiązany w bardzo prosty sposób: natychmiast pojawił się pracownik Urzędu Bezpieczeństwa, który zabrał znalezisko. I tyle je widzieliśmy”
W prasie i książkach na zachodzie głównie powoływano się na zeznania ochrony portowej, która to ponoć zauważyła dziwną istotę w niezwykłym kombinezonie. “Obcy” miał porozumiewać się w nieznanym dialekcie. Z opowieści wynika, że istota została zabrana do Szpitala Uniwersyteckiego. Według relacji istota po kilku dniach zmarła na skutek zdjęcia z jej ręki tajemniczej bransoletki. informacje te są nie do zweryfikowania.
“Wieczór Wybrzeża” na podstawie relacji świadków, umieścił na pierwszej stronie artykuł takiej treści:
“Zaobserwowany obiekt był dużych rozmiarów i miał kształt koła. Talerz ten był koloru pomarańczowego, jego brzegi zabarwione były na różowo. Obiekt nadleciał od strony miasta i wykonując gwałtowny manewr, jakby chciał uniknąć rozbicia sie a ląd, spadł prawie pionowo do wód portu.”
Miasto dość intensywnie mówiło o tej sprawie. W pewnym momencie dziennikarze zaprzestali zajmowania się tą sprawą. Ktoś prawdopodobnie wydał im takie zalecenie. Jednak sprawa była zbyt głośna aby można ją było zakończyć w taki sposób.
Władze zgodziły się w końcu aby ekipa nurków przeprowadziła poszukiwania, ale oczywiście nic szczególnego nie zostało odnalezione, oprócz jakiś metalowych “śmieci”
(Skan ówczesnej gazety na ten temat)
Analogia do wydarzeń z Roswell w sprawie “zacierania śladów”: Wygląda na to że ówczesne władze nie miały pojęcia w jaki sposób podać tego typu wiadomości do opinii publicznej. W USA rząd wymyślił balony meteo, w przypadku sprawy z Gdyni nie dementowano ani nie próbowano wymyślać innej historii i jak się okazało sprawa wyglądała dość interesująco
Bronisław Rzepecki dotarł do źródeł – którymi ponoć były relacje byłego pracownika szpitala uniwersyteckiego:
Kilka dni po katastrofie strażnicy portowi napotkali dziwną istotę. Była wyczerpana i czołgała się po plaży. Była ubrana w jakiś kombinezon i posługiwała się nieznanym językiem. Twarz i włosy miała nadpalone. Została przetransportowana i przebadana w szpitalu uniwersyteckim. Uniformu nie można było rozciąć ponieważ żadne narzędzia nie były wstanie temu sprostać. W trakcie badań wyszło na jaw, że istota ma inny układ narządów wewnętrznych niż ludzki, liczba palców u rąk i nóg także była inna niż u człowieka.
Istota zmarła w momencie kiedy z jej ręki zdjęto bransoletę. Według źródeł w momencie kiedy istota przebywała na terenie szpitala został on otoczony i zamknięty przez służby bezpieczeństwa.
Do dziś nie wiadomo co stało się z ciałem tajemniczej istoty. Uważa się ,że zostało zabezpieczone i przetransportowane do ówczesnego ZSRR. Są również opinie że istota nadal przebywa w zabezpieczonym miejscu na terenie Polski.
Oczywiście nie wiadomo czy cała sprawa nie jest wytworem ludzkiej wyobraźni. Mogła być to przecież zwykła katastrofa lotnicza eksperymentalnego samolotu wojskowego do której nie chciały się przyznać ówczesne władze.
Jednakże pewien oficer natknął się na opis całego zdarzenie w zbiorach biblioteki Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Lotniczych w Dęblinie przy okazji pisania doktoratu. Znalazł w nich opis całej historii wraz z odnalezieniem owej istoty oraz informacją, że jest ona nadal przechowywana w stanie śpiączki. Ten ślad może być istotną przesłanką do tego aby całe to wydarzenie traktować w sposób poważny.